Tekst

Zamiłowanie do piłki nożnej wyniesione jeszcze z betonowych boisk, a jej świat spisany ręką kibica.

środa, 9 grudnia 2015

#11 Thierry Henry - najlepszy z Kanonierów



Henry - wybitnie uzdolnione dziecko Arsene'a Wengera


W całej swojej dotychczasowej karierze Arsene Wenger miał na prawdę kilka powodów do dumy. Był nim między innymi Arsenal z sezonu 2003/2004, który poprowadził do zwycięstwa w Premier League bez żadnej ligowej porażki oraz dwa wcześniejsze wywalczone tytuły Mistrza Anglii z 1998 i 2002 roku. Jednakże najbardziej mógł być dumny ze swojego wybitnego dziecka futbolu i legendy Kanonierów jakim był Thierry Henry. Wbrew obiegowej opinii, ich owocna współpraca w północnym Londynie nie była ich pierwszym spotkaniem, albowiem ich drogi skrzyżowały się już znacznie wcześniej w Księstwie Monako, gdy to Wenger urzędował na Stade Lois II. Niczym z najpiękniejszych baśni Wenger poznał wtedy chłopaka, który kilka lat później został księciem Arsenalu i jednym z najlepszych zawodników w historii Kanonierów. To Henry pożegnał stare Highbury strzelając ostatnią bramkę w historii stadionu kompletując hattricka w meczu z Wigan Athletic i powitał nowe Emirates Stadium trafiając pierwszy raz do siatki w wygranym meczu z Ajaxem Amsterdam. Gdy reprezentował barwy Kanonierów ciężko było się dopatrzeć lepszego napastnika na wyspach brytyjskich, a za sprawą jego atutów fizycznych jakim był wzrost, szybkość i zwinność w połączeniu z fantastycznym wyczuciem piłki i umiejętnościami prawdziwego snajpera pola karnego, wpisał się na listę najlepszych napastników w dziejach futbolu. Na przełomie wieków stał się ogniwem spinającym historię Arsenalu w piękną kokardę za którą, władze klubu jak i kibice odwdzięczyli mu się wieczną pamięcią i podziękowaniem pod postacią pomnika przy wejściu na The Emirates.

Urodzony i wychowany na przedmieściach Paryża swoją przygodę z piłką nożną rozpoczynał w klubach takich jak Les Ulis, następnie Palaliseau, ES Viry-Chatillion czy INF Clairefontaine. Jako nastolatek wyróżniał się na tle swoich pozostałych kolegów będąc niezwykle utalentowanym i skutecznym napastnikiem. Taki zawodnik nie mógł długo pozostać niezauważonym i pierwszy zawiesił na nim oko jeden ze skautów z czołowych drużyn grających we francuskiej Ligue 1. Nie trzeba było długo czekać, aby Thierry Henry zasilił szeregi AS Monaco. W tym właśnie miejscu, na stadionie Stade Lois II drogi Henrego i Wengera skrzyżowały się po raz pierwszy. Wenger jako aktualny menadżer bardzo szybko poznał się na talencie młodego Francuza tym samym dając mu szanse na grę w pierwszym składzie. Wspólna przygoda we Francji nie trwała jednak długo, ponieważ Arsene Wenger niedługo po pojawieniu się Henrego został zwolniony ze stanowiska menadżera za słabe wyniki w lidze. Wenger szukając pracy przeniósł się aż do Japonii, a Thierry trafił wtedy pod opiekę jego następców, którzy niekoniecznie zgodnie z jego wolą postanowili go przekwalifikować na skrzydłowego i w tej roli później sprzedać do Juventusu za kwotę 12,5 mln euro. Okres gry w barwach Starej Damy nie mógł jednak zaliczyć do udanych, gdyż grając jako skrzydłowy strzelał mało bramek, a rola jaką wtedy ogrywał boisku zupełnie mu nie odpowiadała. Po pewnym czasie niczym z dobrą nowiną ponownie w jego życiu pojawił się Arsene Wenger i już jako trener zupełnie nowego zespołu zaproponował mu współpracę, tym razem w angielskiej Premier League. I tak za kwotę ponad 16 mln euro Thierry Henry został zawodnikiem Arsenalu, by ponownie grać pod okiem swojego dawnego mentora. Ciężko powiedzieć kto komu zrobił większą przysługę tym transferem - Wenger Henremu, czy Henry Wengerowi. Z jednej strony, gdyby nie przenosiny do Arsenalu to nie wiadomo jakby się dalej potoczyła kariera młodego Francuza, lecz z drugiej jednak strony niedługo po założeniu koszulki Kanonierów Henry odwdzięczył się Wengerowi z nawiązką. To co Thierry Henry wyprawiał z piłką i z obrońcami na boisku przyprawiało kibiców, komentatorów jak i całą Anglię o zawrót głowy. Świetnie czytał grę, mijał przeciwników jak chciał, miał fantastyczne przyjęcie i potrafił trafić do siatki praktycznie z każdego miejsca na boisku. Nie był sępem pola karnego, który tylko czekał na podanie, aby w odpowiednim momencie dostawić tylko nogę i skierować piłkę do siatki. Był magikiem, który samodzielnie potrafił czarować piłką w obrębie pola karnego, a gdy zabrakło miejsca do dalszego poprowadzenia akcji, to nie omieszkał huknąć z dystansu tak, aby bramkarz mógł się tylko oblizać za piłką.
Kariera klubowa sprzyjała także karierze reprezentacyjnej, gdy to Trójkolorowi z Thierrym Henrym w składzie zdobywali Mistrzostwo i Wicemistrzostwo Świata, Mistrzostwo Europy i Puchar Konfederacji. Razem z Arsenalem dwukrotnie sięgał po Mistrzostwo Anglii w sezonie 2001/2002 i pamiętnym sezonie 2003/2004, gdy świętował tytuł z klubowymi kolegami bez ani jednej ligowej porażki. Dwukrotnie również brał też udział w wygranych turniejach o Tarczę Wspólnoty i trzykrotnie o Puchar Anglii. Oprócz nagród za osiągnięcia klubowe jak i reprezentacyjne zdobywał też nagrody indywidualne, czterokrotnie zostając królem strzelców Premier League i dwukrotnie otrzymując Złotego Buta. Worek nagród dla Kanonierów jak i dla Henrego - bezsprzecznie była to złota era dla Arsenalu.

Gdy w roku 2007 Kanonierzy dotarli do finału Ligi Mistrzów grając z Barceloną stanęli przed szansą zrealizowania wielkiego marzenia swoich kibiców - wygrać Champions Leauge i wznieść w górę najważniejsze klubowe trofeum. Na Stade De France jednak ulegli i Blaugrana wywalczyła tytuł wynikiem 2:1. Oprócz europejskiego pucharu słynna Barcelona zabrała również ze sobą jeden z największych diamentów, prosto z szatni Kanonierów. Za cenę 24 mln euro Thierry Henry został zawodnikiem Barcelony, tym samym kończąc jeden najpiękniejszych epizodów w historii Arsenalu. Można byłoby sądzić, że zmiana otoczenia i przymus dostosowania się do warunków panujących w La Liga będą dla niego barierą nie do przeskoczenia, a jednak wbrew wszystkim sceptykom Henry do swojej gabloty dołożył kolejne trofea wygrane razem z Barceloną. W 2009 roku zdobył z Barcą komplet tytułów, a do swoich trofeów dołączył Mistrzostwo Hiszpanii, Puchar Hiszpanii i Superpuchar Hiszpanii, upragniony Puchar Europy i Superpuchar Europy, a i dodatkowo dokładając do tego Puchar Interkontynentalny. Po trzech latach w barwach Blaugrany w wieku 33 lat przeniósł się za ocean do New York Red Bulls, gdzie tempo rozgrywek było oczywiście wolniejsze, od tego to które obowiązywało na Starym Kontynencie. Amerykanie zresztą często stosują zabieg sprowadzania do siebie piłkarzy, którzy w Europie są gwiazdami, lecz mającymi już swoje lata i nie mogące już grać na pełnych obrotach w swoich dotychczasowych ligach. Jest to przede wszystkim zabieg marketingowy ze strony klubów zza oceanu, który ma przyciągać kibiców na stadiony, aby mogli zobaczyć "prawdziwą" piłkę reprezentowaną przez piłkarzy z Europy. W Nowym Jorku Thierry spędził cztery sezony, gdzie w międzyczasie został na krótko wypożyczony do miejsca w którym kilka lat wcześniej jego gwiazda lśniła najmocniej. Powrócił do Londynu aby raz jeszcze poczuć zapach murawy na Emirates Stadium. Lepszego powrotu nie mógł sobie wymarzyć: w trzeciej rundzie Pucharu Anglii, gdy Arsenal mierzył się z Leeds United, wchodząc na boisko w 68 minucie strzelił bramkę dającą Kanonierom awans do kolejnej rundy. Na kilka chwil The Emirates i północny Londyn znowu należały do niego.

Thierry Henry jako piłkarz, który już odwiesił swoje buty na kołek może śmiało powiedzieć, że jest zawodnikiem spełnionym. Jest dłużnikiem Arsena Wengera, podobnie jak i Wenger jego i po dziś dzień zostają w dobrych relacjach, których początek sięga lat dziewięćdziesiątych. Menadżer Monaco, później Arsenalu umożliwił mu wykreowanie sobie drogi do zdobycia tego wszystkiego, co mógł zapragnąć każdy zawodnik jego pokroju: odnosił sukcesy klubowe, reprezentacyjne jak i indywidualne stając się przy tym przykładem dla wielu młodych zawodników wkraczających w świat futbolu. Nawet jego niechlubne zagranie podczas Eliminacji do Mistrzostw Świata w 2010 roku, gdy to w meczu z Irlandią podczas asystowaniu Willamowi Gallasowi pomagał sobie ręką, nie jest w stanie skruszyć diamentu jakim jest Francuz. Bo to przecież Thierry Henry. Legenda pola karnego.
 

poniedziałek, 7 grudnia 2015

#10 Roberto Carlos - Brazylijski pocisk atomowy



Carlos - nowa generacja skrzydłowego obrońcy


Jeden z podstawowej jedenastki Galaktycznego Realu. Jeden z wielkiego składu Canarinhos podbijającego ówczesny świat. Jeden z najlepszych bocznych obrońców jaki kiedykolwiek biegał po boisku. Nie sądzę, aby istniał fan piłki nożnej, który nigdy nie słyszałby o Roberto Carlosie. Siła jego atomowego strzału przeszła już do legendy, a bramki jakie zdobywał są niemalże nie do powtórzenia. Dla bramkarzy nie miał żadnej litości, podobnie jak i dla reszty swoich rywali na boisku. Gdy popatrzyło się na jego grę, to można było odnieść wrażenie, że gdzieś w lewej nodze ukryty miał reaktor atomowy nadający piłce niesamowitego pędu. Był niebywale szybki, zwinny i potrafił w ekspresowym tempie znaleźć się pod polem karnym rywala, by na koniec huknąć jak z armaty. Mogę się założyć, że nie jestem jedyną osobą, która grając na szkolnych boiskach próbowała choć w połowie uderzyć tak jak on. Mocno i z fałsza, wprowadzając piłkę w nienaturalną rotację i posłać ją niczym kometę prosto w okienko. Mnie się tak sztuka niestety nigdy nie udała, a wam ?

Jak wielu Brazylijczyków swoją karierę zaczynał w miejscowych niszowych klubach, w jego przypadku był Uniao Sao Jao w 1990 roku. Następnie przeniósł się do Palmeiras w którym dwukrotnie w 93 i 94 roku sięgał po Mistrzostwo Brazylii. Lokalne sukcesy w kraju nie obeszły się również bez echa w Europie, gdy to Inter Mediolan zainteresował się młodym Brazylijczykiem. Carlos przeprowadzając się do Mediolanu rozpoczął swoją karierę piłkarską na Starym Kontynencie, która mimo słabych wyników nowego pracodawcy, dla niego była całkiem udana. Inter mimo tego, że zawodził, to w swoim składzie miał 22 letniego obrońcę, który po rozegraniu 30 spotkań w barwach Nerrazurrich strzelił aż 6 bramek. Trzeba pamiętać, że na tamte czasy futbol znacznie różnił się od tego jaki teraz oglądamy, więc mając na uwadze rolę defensora jaką miał odgrywać, było to na prawdę imponujący wynik. Przy końcówce sezonu 95/96 na horyzoncie pojawił się nowy gracz, który uważnie przyglądał się Brazylijczykowi i jego sukcesom na boisku. W zmianie pracodawcy znacząco dopomógł ówczesny trener Interu Roy Hodgson, który upragnął sobie przesunąć Carlosa na środek pola. Samemu zainteresowanemu ten pomysł zupełnie nie odpowiadał, gdyż świetnie czuł się na skrzydle i tam mógł pokazywać pełną gamę swoich umiejętności. Jedna z najgorszych decyzji transferowych była warta dla Interu 18 mln USD z dożywotnim pożałowaniem podjętej decyzji, gdyż zupełnie nieświadomi wartości piłkarza jakiego się pozbywali, oddali przyszłą legendę futbolu w ręce Realu Madryt. Roberto Carlos w wieku 23 lat rozpoczął największą piłkarską przygodę w swoim życiu, albowiem po przybyciu do stolicy Hiszpanii jego kariera nabrała pędu niczym piłki, które sam posyłał do siatki z odległości 30 metrów. Momentalnie przystosował się do stylu gry jaki obowiązywał w Primera Division i w sezonie 96/97 wspomógł zespół w drodze po Mistrzostwo Hiszpanii, a rok później mógł zatriumfować jako współtwórca sukcesu Realu w Pucharze Europy i wznieść razem z nowymi kolegami najważniejsze klubowe trofeum. Po fantastycznym starcie z nowym klubem Roberto Carlos rozwijał się dalej mając możliwość brania udziału w kolejnych sukcesach Realu, dzielenia szatni oraz współpracy z największymi talentami piłki nożnej. Zidane, Figo czy Ronaldo to tylko kilka z najgłośniejszych nazwisk z którymi dane mu było współtworzyć erę Galacticos. Równolegle z klubowymi sukcesami święcił triumfy z Reprezentacją Brazylii dwukrotnie wygrywając Copa America i sięgając po tytuł Mistrza Świata na mundialu w Korei i Japonii 2002 roku. Przez wszystkie lata gry w ekipach Los Blancos i Canarinhos stał się ich filarem, a jego rajdy lewym skrzydłem były wprost nieocenione, gdy bezlitośnie bombardował bramkarzy rywali, a jego rzuty wolne przeczyły jakimkolwiek prawom fizyki. Mimo przemijającego czasu i upływu lat Roberto nie tracił prawie nic ze swojej motoryki i kondycji, cały czas będąc jednym z najszybszych zawodników Królewskich, a jego końskie zdrowie pozwalało mu możliwie jak najdalej omijać wszelkiego rodzaju kontuzje i urazy. Wszystko to zmieniło się w 2007 roku, gdy zaczął przechodzić przez pasmo nawracających kontuzji eleminujących go z gry na znacznie dłużej niby się tego spodziewał. Mimo problemów zdrowotnych z jakimi się borykał, to wiele razy zaznaczał, że dalej chce grać dla Realu nawet aż do piłkarskiej emerytury. Włodarze z Santiago Bernabeu nie dali mu jednak takiej szansy zmuszając Roberto do szukania alternatywy, którą ostatecznie znalazł w klubie ze Stambułu - Fenerbache. I tak po 11 latach fantastycznej gry z 68 bramkami na koncie jako czterokrotny Mistrz Hiszpanii, trzykrotny zdobywca Pucharu Europy jak i Superpucharu Hiszpanii, dwukrotny zdobywca Pucharu Interkontynalnego i Copa America, jednokrotny triumfator w Superpacharze Europy i Mistrz Świata 2002 roku został od po prostu odsunięty od gry i podziękowano mu za współpracę. Real jeszcze kilkukrotnie pokazywał brak klasy nie potrafiąc, bądź nie chcąc godnie pożegnać swoich najlepszych piłkarzy, a Roberto Carlos nie jest tu niestety pierwszym, ani ostatnim tego przykładem.

W wieku 34 lat podpisał dwuletni kontrakt z tureckim Fenerbache z którym w sezonie 2007/2008 dotarł do ćwierćfinałów Ligi Mistrzów. Po ponad półtora roku lepszej, czasami gorszej gry postanowił opuścić Europę na rzecz swojej ojczyzny Brazylii. Zawitał do tego samego klubu co jego kolega z przedostatniej drużyny Ronaldo, a obojgu było było im dane ponownie zagrać tym razem w barwach Corinthians. Tam grali wspólnie tylko przez jeden sezon, ponieważ po odpadnięciu klubu we wczesnej fazie rozgrywek Copa Libertadores, kibice obarczali winą za porażkę właśnie Roberto Carlosa. Dostając liczne wiadomości z pogróżkami od fanatycznych kibiców, mając na uwadze bezpieczeństwo swoje jak i swoich bliskich postanowił w trybie natychmiastowym zakończyć współpracę z brazylijskim klubem i przenieść się do Dagestanu wchodzącego w skład terytorialny Federacji Rosyjskiej. Anży Machaczkała pozwoliła mu na zwieńczenie dotychczasowej kariery piłkarskiej i przekwalifikowanie się na zawód asystenta trenera pod okiem Guusa Hiddinka. Po przygodzie w Machaczkale, w 2013 roku już jako trener objął stanowisko w tureckim Sivassporze, a potem w Akhisarze Beledeyisporze. W 2015 roku znowu zrobiło się o nim nieco głośniej gdy potwierdzono, że będzie występował jako grający trener w indyjskim Delhi Dynamos w ramach rozgrywek Indyjskiej Superligi. Warto też wspomnieć, że w ramach tych samych rozgrywek można będzie zobaczyć piłkarzy takich Luis Garcia, Robert Pires, czy David Trezeguet, a nawet Alessandro Del Piero.

Roberto Carlos był bezapelacyjnie piłkarzem światowej klasy, legendą której Real Madryt nie zapisał w swojej księdze tak jak powinien był to zrobić. Z uwagi na jego osiągnięcia i zaangażowanie jakie wkładał w grę dla Królewskich powinien do emerytury pozostać w klubie w zadośćuczynieniu za piękne lata gry. Carlos przełamał schemat odnośnie bocznych obrońców udowadniając, że filigranowy zawodnik też może być bardzo skuteczny na skrzydle w ataku jak i obronie. Co raz to pokazywał również wielkie serce do gry, a jeszcze większą siłę w lewej nodze, którą maltretował bramkarzy muszących bronić jego piekielnie mocne strzały. Przypomnijcie sobie obraz legendarnego Brazylijczyka oglądając poniższe zestawienie jego atomowych uderzeń z serwisu You Tube.


 

sobota, 5 grudnia 2015

#9 Istambuł 2005 - Mecz który zdefiniował mnie na nowo



Liverpool FC vs AC Milan - jedyny taki finał
 
Tak pomiędzy nami, fanami futbolu, gdy ktoś zadaje mi pytanie, jaki jest najlepszy mecz jaki w życiu widziałem, to odpowiedź mam tylko jedną, wcześniej przygotowa i cały czas taką samą - finał Champions Leauge z Istambułu 2005 roku. Nie ma takich drugich 130 minut, które byłyby nasycone większymi emocjami i zwrotami akcji, po prostu nie ma. Liverpool na spółkę z Milanem zapisały się na kartach historii jako zespoły, które utworzyły jeden z najpiękniejszych rozdziałów współczesnej piłki nożnej. Jako dwa klasowe kluby, posiadające świetnych zawodników, grające o najwyższą stawkę stworzyły recepturę na futbolowy hit. Nieodwołalnie jest to finał nad finałami, do którego dzisiejsze zespoły nie zbliżyły się nawet w połowie, mimo piłkarzy wartych fortunę wybiegających na finałowe spotkania. Wpis ten jest również dotrzymaniem słowa jakie dałem w swoim pierwszym wpisie na blogu, gdy kończąc zapisałem, że jest mecz który definitywnie przebił ten z Rotterdamu 2000 roku. I oto on.

Ponad 10 lat temu, w ten majowy ciepły wieczór zanim jeszcze rozpoczął się mecz usłyszałem pytanie od ojca: "Komu kibicujesz?". I tutaj zatrzymajmy się na chwilę, ponieważ chciałbym wyjaśnić powody, dla których odpowiedziałem... że jestem za Milanem. Moja pasja do futbolu jest ściśle powiązana z grą co roku wydawaną przez EA Sports z serii FIFA. Nieprzerwanie od 2000 roku zagrywam się w każdą część, a na tamten czas w moje ręce trafiła FIFA 2005. Była to pierwsza odsłona, w której zaimplementowany był tryb menadżerski obfitujący w szczegółowe statystyki piłkarzy, transfery, ligowe zmagania, pucharowe emocje, na tamten okres był to po prostu szał. Gra też była na tyle mądrze zaprojektowana, że jako początkujący menadżer nie można było podjąć pracy w każdym klubie na przykład w Realu Madryt czy Manchesterze United. To byłoby za łatwe, więc na ten przywilej trzeba było sobie zapracować trenując z sukcesami pomniejsze kluby, które system losował zaraz pod rozpoczęciu rozgrywki. Ja zdecydowałem się zacząć od brazylijskiego Atletico Mineiro by posmakować latynoskiego futbolu. Nie pamiętam dokładnie czy po pierwszym, czy po drugim udanym sezonie dostałem nowe oferty pracy tym razem z Europy. Dostałem ofertę z Olympique Lyon, z paru innych pomniejszych zespołów oraz od wielkiego Milanu. Niby nastolatek a cieszyłem się jak głupi, że zostałem zaproszony do współpracy z włoskim gigantem. Ofertę oczywiście przyjąłem i na przestrzeni kilku sezonów splądrowałem całą Serie A i zgarnąłem wszystkie puchary. Tak też po raz pierwszy przywiązałem się do jednego klubu, z którym nawiązałem "cyfrową" więź i stąd też powód, dla którego odpowiedziałem ojcu w taki, a nie w inny sposób. Oczywiście zostałem za to zrugany słuchając, że w Liverpoolu gra Polak i to jemu trzeba kibicować, a moje tłumaczenia związane z grą komputerową zostały starte salwą śmiechu i patrzeniem na mnie jak na istotę z księżyca. Powracając jednak na Ziemię, to o drugim finaliście z Liverpoolu wiedziałem wtedy niewiele, słysząc jedynie, że w Anglii jest jednym z lepszych zespołów, a do finału przedostał się bez większych rewelacji. Znane mi były oczywiście nazwiska z Liverpoolu pokroju Gerrarda mającego atomowe uderzenie, czy naszego golkipera Jerzego Dudka, którzy między innymi wchodzili w finałowy skład ekipy z Merseyside. Do końca pierwszej połowy cały czas jednakże pozostawali dla mnie niemalże anonimowi, gdy Milan schodził do szatni z wynikiem 3-0. Nie spodziewałem się jednak, że to co wydarzy się w drugiej połowie meczu wywróci mój mały świat futbolu do góry nogami.

Zasłyszałem kiedyś taką sentencję, że dla Włochów futbol to zawód, do którego podchodzą bardzo zachowawczo, a dla Anglików piłka nożna jest grą na całego. We Włoszech możesz przegrać z dominującym rywalem, natomiast po stokroć większą zniewagą jest moment w którym zwycięstwo wymyka Ci się z rąk po wcześniejszym prowadzeniu 2:0, a tym większą gdy prowadzisz do przerwy 3:0. W Anglii natomiast liczy się sposób w jaki próbujesz dotrzeć do zwycięstwa, nieważne czy jest on ładny czy brzydki, nieważne nawet jest to czy ten mecz w ostateczności wygrasz, jeśli kibice tylko zauważą, że na boisku zostawiłeś sercę, próbując tego dokonać. Tak też się stało tej pamiętnej majowej nocy w Istambule, gdy Liverpool wybiegł na drugą połowę w zupełnie innej odsłonie. Nie mieli już nic do stracenia, a jak powszechnie wiadomo taki przeciwnik jest najbardziej niebezpieczny ze względu na jego nieprzewidywalność. The Reds przy fanatycznym echu wydobywającym się z czerwonej części trybun z uporem maniaka chwycili byka za rogi i w ciągu 15 minut niemalże ukręcili mu łeb, doprowadzając do wyniku 3:3 już w 60 minucie. Bramki te nie były piękne, nie były nawet w połowie tak ładne jak bramki Milanu z pierwszej połowy, lecz dały idealny przykład tego jak Anglik walczyć ma - do samego końca. Jeśli Jerzy Dudek nie popisał się w pierwszych 45 minutach to w drugiej połowie, dogrywce jak i rzutach karnych odkupił swoje winy i założył koronę której chyba do śmierci nikt już mu z głowy nie zdejmie. To na nim dosłownie zakończył się mecz, gdy przy ostatnim rzucie karnym piłka uderzona przez Shevchenkę zatrzymała się na jego lewej rękawicy. Niemożliwe wtedy stało się faktem, Liverpool po morderczej walce sensacyjnie wygrał mecz i  oprócz swoich szaleńczo dopingujących fanów, do Anglii zabrał również najważniejsze europejskie trofeum wyszarpnięte z rąk Milanu. Do Liverpoolu zabrali wtedy również i mnie, jako że po zakończonym meczu byłem tak zafascynowany ich postawą, że do końca nie mogłem uwierzyć w to co właśnie zobaczyłem. Od tego pamiętnego dnia jestem fanem Liverpoolu i cieszę się w jakim kierunku teraz idzie klub z Merseyside, choć i zarazem jest mi bardzo żal dzisiejszych Rossonerrich błąkających się gdzieś w okolicy dziesiątego miejsca w Serie A. Taka marka jaką jest Milan zasługuje na znacznie lepszy los od tego, jaki zgotowali mu jego właściciele na przestrzeni ostatnich lat. Brakuje mi tej słynnej ekipy w Champions Leauge, jednak mam nadzieję, że w Mediolanie zajdą w końcu jakieś dobre oraz konstruktywne zmiany i klub będzie mógł ponownie obrać kurs ku najwyższym celom. W tym roku przypadła dziesiąta rocznica finału w Istambule, dlatego też pozwalam sobie wrzucić poniżej filmik, który nie został zmontowany przeze mnie, ale znakomicie oddaje klimat tamtych wydarzeń.

wtorek, 1 grudnia 2015

#8 Jürgen Klopp - The Normal One




"Kloppo" - Serce i miłość do futbolu rodzą prawdziwe sukcesy

Gdy Twoją pracą jest to co kochasz, to śmiało możesz powiedzieć, że wygrałeś życie. Żyjemy w takich czasach, w których praca nie dają nam radości, a ludzie potrafią minąć się ze swoim powołaniem. Są jednak tacy, którym się w życiu na tyle poszczęściło, że są wprost stworzeni do swojej pracy i dodatkowo kochają ją ponad wszystko. Jedną z takich osób jest Niemiec ze Stuttgartu Jürgen Klopp, ojciec sukcesu Borussii Dortmund i nowy opiekun The Reds na Anfield. Były piłkarz z terenów nieistniejącej już Republiki Federalnej Niemiec zna swój zawód od podszewki. Wie czego oczekiwać od swoich zawodników, ponieważ nie kazałby robić im czegoś, czego sam nie oczekiwałby od siebie, a od siebie samego wymaga wiele i stać go na prawdę na wszystko. Na jego bardzo charakterystyczną wizytówkę trenerską składa się klika bardzo ważnych czynników: przede wszystkim kocha to co robi. Kocha ten sport od jego najmniejszych detali, po jego najistotniejsze elementy. Po drugie, walczy tak samo mocno zza linii bocznej, jak jego zawodnicy na płycie boiska. Jest niezwykle energiczny, a serce jakie wkłada w swoją pracę odbija się echem wśród kibiców, którzy nie raz byli świadkiem jego awantur z sędziami i rywalami. W całym tym jego szaleństwie fani tylko czekają na to w swojej euforii Klopp wbiegnie na boisko, aby razem ze swoimi zawodnikami świętować kolejne zwycięstwo. Po trzecie jego szczerość spowodowała, iż wśród zawodników uchodzi niemalże za przyjaciela, który wyściska Cię kiedy zagrasz świetny mecz, jak i podniesie Cię na duchu nawet wtedy gdy go całkowicie spaprzesz. Więź jaką potrafi stworzyć ze swoimi podopiecznymi wyewoluowała do tego stopnia, że swojego czasu piłkarze Borussii Dortmund nadali mu przydomek "Kloppo" za sprawą jego świetnej komunikacji w szatni jak i poza nią. Po czwarte, Jürgen Klopp każe mówić o sobie jak o zwykłym facecie, żadnym magiku czy półbogu piłki nożnej, a to dodatkowo ociepla jego wizerunek wśród piłkarzy, prasy jak i kibiców. Gdy na pierwszej konferencji prasowej w Liverpoolu jeden z dziennikarzy zapytał się jak go od tej pory nazywać, Klopp z uśmiechem odpowiedział: "The Normal One". Definitywnie jest jednym z tych menadżerów mających świetny posłuch w zespole, a z wdzięczności za wysiłki swoich zawodników potrafi w ich obronie rozpętać piekło, jak i razem z nimi wskoczyć w największy ogień.
  
Jego mariaż z futbolem rozpoczął się gdy w 1983 roku jako junior wszedł do składu SV Glatten. Na przestrzeni lat 1983-1990 jego kariera piłkarska przetoczyła się przez kluby takie jak TuS Ergenzingen, FC Pforzheim, Eintracht Frankfurt, Viktoria Sindlingen, Rot - Weiss Frankurt i FSV Mainz 05. W tym ostatnim klubie osiadł dopiero na dłużej, a konkretnie na 18 lat. Grając w Mainz miał możliwość gry praktycznie w każdym sektorze boiska, nie licząc linii bramkowej. Na przestrzeni tego czasu grał jako napastnik, pomocnik i obrońca, mając możliwość poznania smaku i zapachu murawy na całej jej długości i szerokości. W ogólnym rozrachunku w historii rozgrywek w FSV Mainz rozegrał 352 spotkania i zdobył 52 bramki, a ostatni mecz rozegrał 25 lutego 2001 roku po to aby... zostać trenerem drużyny, w której kilka dni wcześniej grał. W przeciągu czterech lat budującej kariery trenerskiej wprowadził ekipę z Mainz do Bundesligi i utrzymał w niej zespół przez trzy lata, a przez dwa sezony jego podopieczni kończyli rozgrywki na 11 miejscu. Jednak po trzecim roku ligowych zmagań klub został strącony do II Bundesligi plasując się na 16 miejscu w tabeli. Klopp nie uciekł jednak od odpowiedzialności, gdy zespół spadał do niższej klasy rozgrywek i postanowił pozostać na ławce trenerskiej w Mainz jeszcze na jeden sezon. W tym jednak momencie zaczyna się drugi etap kariery trenerskiej Jürgena Kloppa, obfity w znacznie większe sukcesy, gdy w 2008 roku podpisał kontrakt z Borussią Dortmund. Jednakże stan w jakim Klopp przejął ekipę z Dortmundu daleko odbiegał od tego, jaki był znany w latach dziewięćdziesiątych. Klub przypominał wysłużonego, lecz niegdyś pięknego Volkswagena, którego karoseria była pełna wgnieceń i korozji świadczącej o mocnym zaniedbaniu ze strony swoich poprzednich właścicieli. Forma zespołu od dłuższego czasu pikowała w dół, a Klopp mimo wszystko podjął się szalonego zadania, aby odbudować siłę i potęgę dawnego Dortmundu. Zapewne nie tylko ja pamiętam niemiecki finał Ligi Mistrzów, gdy na Wembley w 2013 roku Borussia stanęła naprzeciw Bayernowi Monachium. Mecz ten był wierzchołkiem góry, na którą Klopp wchodził przez pierwsze pięć lat swojej pracy w Dortmundzie, a aby stanąć pod jej szczytem musiał przebyć niełatwą drogę. Rozpoczęcie "Projektu Borussia Dortmund" wiązało się głównie z mozolną przebudową zespołu i pomału aplikowaniem unikalnego "heavy metalowego" pierwiastka gry. Filary swojego sukcesu Klopp budował również z pomocą polskich piłkarzy, opierając prawe skrzydło na współpracy Piszczek-Błaszczykowski, a na szpicy osadzając Roberta Lewandowskiego. Jako niezwykle charyzmatyczny mówca i konsekwentny motywator wstrzyknął wysoki pressing w taktykę swojej drużyny, włączył piąty bieg i podpalił serca swoich podopiecznych. Trzy pierwsze lata wystarczyły mu na to, aby wygrać Bundesligę i zdetronizować Bayern, a dodatkowo w następnym sezonie z BVB zdołał obronić tytuł i zdobyć Puchar Niemiec. Gdy w Lidze Mistrzów między innymi z pomocą Roberta Lewandowskiego, sensacyjnie z rozgrywek pozbyli się Realu Madryt, to w końcowej fazie sezonu 2012/2013 Jürgen Klopp stanął na ostatniej prostej mając na wyciągnięcie ręki sam szczyt - tytuł zwycięzcy Ligi Mistrzów. Mecz ten jednak nie poszedł po myśli Dortmundczyków, którzy ulegli na Wembley ekipie z Monachium 1:2. Bayern z resztą osłabił Borussię, jeszcze przed finałem potwierdzając transfer "cudownego dziecka niemieckiej pki" i wychowanka z Dortmundu Mario Götzego. Podobny zabieg Bawarczycy zrobili sezon później, gdy Robert Lewandowski zmienił barwy klubowe, również przenosząc się do Monachium. Polityka transferowa Bayernu nie zmienia się od wielu lat, cały czas podkupują najlepszych zawodników od swoich ligowych rywali, automatycznie ułatwiając sobie drogę do zdobycia mistrzostwa kraju, w przypadku finału na Wembley, tytułu Ligi Mistrzów. Jeżeli Borussia radziła w miarę przyzwoicie po odejściu Götzego w ciągu dwóch kolejnych lat, to po utracie Lewandowskiego drużyna straciła impet z jakim rozrywała szyki obronne przeciwników. Transfer Ciro Immobile okazał się niewypałem, a na nieszczęście przez szatnie przetaczała się fala nawracających kontuzji, które na całe tygodnie eliminowały podstawowych graczy ze składu. W sezonie 2013/2014 Jürgen Klopp zmierzył się z widmem całkowitej porażki, gdy w rundzie jesiennej Bundesligi klub zajmował niemalże ostatnie miejsce w tabeli. Potrafił jednak na tyle dźwignąć swój zespół, aby uniknąć spadku, jak i zapewnić Borussii udział w  rozgrywkach Ligii Europy. Po tym feralnym sezonie Jürgen Klopp zdecydował się zakończyć swoją fantastyczną przygodę z Borussią Dortmund, by udać się na zasłużony urlop i odpocząć od problemów wielkiego świata. Gdy żegnał się z kibicami na Signal Iduna Park nie odchodził jako przegrany, lecz wprost przeciwnie, w moim odczuciu odchodził jako wygrany, który zrealizował swój cel z jakim tu przybył - odbudował siłę i prestiż BVB. Jego pracę w Borussii można podsumować w krótkiej anegdocie: zastał Dortmund niczym fan motoryzacji, dawno zapomniany klasyk stojący od lat w zakurzonym garażu. Rozklekotane i zaniedbane auto będące tylko cieniem z czasów swojej dawnej świetności, Klopp wziął w swoje ręce i przerobił na własną modłę. Po latach ciężkiej pracy, gdy po raz ostatni wyciągnął kluczyki ze stacyjki, to dobrze wie, że zostawił po sobie auto, w które włożył całe swoje serce, a odnowione i odświeżone jest gotowe do kolejnego startu po najwyższe cele i trofea. Teraz tylko jest potrzebny nowy kierowca, który będzie potrafił go poprowadzić. Obecna sytuacja w tabeli Bundesligi wskazuje na to, że Dortmund już go znalazł. Historia lubi się powtarzać, bo ponownie jest nim były trener z FSV Mainz - Thomas Tuchel.

Po kilku miesiącach urlopu Klopp był gotowy, aby znowu wskoczyć w dresy i powrócić do świata piłki nożnej. Na brak ofert nie mógł narzekać, nawet Opel w swojej reklamie, zabawnie choć mało subtelnie, umieścił domniemanych przyszłych pracodawców. Wymieniani byli włodarze z Manchesteru, Milanu a nawet z Madrytu, którzy Jürgena Kloppa przywitaliby z pocałowaniem ręki. Jednakże ze wszystkich dostępnych ofert postanowił wybrać tą, która będzie dla niego największym wyzwaniem, podobnym zresztą z jakim mierzył się podczas pracy w Dortmundzie. Ponownie obrał sobie za cel przywrócenie blasku drużynie z wyjątkową historią, charakterem i stadionem wypełnionym tym cudownym pierwiastkiem będącym dla Kloppa niczym narkotyk. Europa zazdrości, a Liverpool się cieszy, bo w swojej szatni mają jednego z najlepszych trenerów jaki aktualnie chodzi po globie. Los uśmiechnął się do The Reds, rewanżując się po dziesięciokroć po przegranym rajdzie o mistrzostwo Anglii w sezonie 2012/2013, albowiem podarował im trenera, który ma wszelkie predyspozycje do tego, aby po wielu latach wyprowadzić Liverpool na szczyt Premier Leauge. Poniżej kompilacja najlepszych zachowań Jürgena Kloppa podczas jego kariery menadżerskiej w Bundeslidze, autorstwa jednego z użytkowników You Tube.